Strona:PL Balzac - Eugenja Grandet.djvu/154

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Grandet. Co rano, skoro tylko ojciec wyszedł, przybiegała do wezgłowia matki i tam Nanon przynosiła jej śniadanie. Ale biedna Eugenja, smutna i cierpiąca cierpieniom matki, pokazywała służącej niemym gestem jej twarz, płakała i nie śmiała mówić o swym kuzynie. Pani Grandet pierwsza musiała jej spytać:
— Gdzie on jest? Czemu nie pisze?
Matka i córka nie znały zupełnie odległości i rozmiarów świata.
— Myślmy o nim, mamo, odpowiadała Eugenja, ale nie mówmy o nim. Ty cierpisz, ty przede wszystkiem.
Wszystko, to był on.
— Moje dzieci, mówiła pani Grandet, nie żałuję życia; Bóg łaskaw był na mnie, dając mi oglądać z radością kres moich niedoli.
Słowa tej kobiety były zawsze chrześcijańskie i święte. Kiedy, jedząc u niej śniadanie, mąż przechadzał się po pokoju, mówiła mu przez kilka miesięcy wciąż to samo, z tą samą anielską słodyczą, ale ze stałością kobiety, której bliska śmierć daje odwagę, zbywającą jej za życia.
— Mężu, dziękuję ci za pamięć o mem zdrowiu, odpowiadała kiedy jej rzucił najbardziej zdawkowe pytanie; ale, jeśli chcesz mi osłodzić ostatnie chwile i ulżyć moim cierpieniom, przebacz córce, okaż się chrześcijaninem, mężem i ojcem.
Słysząc te słowa, Grandet siadał koło łóżka i robił jak człowiek, który, widząc zbliżającą się ulewę, chroni się spokojnie do bramy: słuchał w milczeniu i nie odpowiadał. Kiedy zwracała doń najbardziej wzruszające, najtkliwsze, najświętsze prośby, odpowiadał:
— Blada dziś jesteś trochę, żoneczko.
Najgłębsze zapomnienie córki zdawało się wyryte na jego kamiennem czole, na zaciśniętych wargach. Nie wzruszały go nawet łzy, które jego wymijające, powtarzające się niemal w tych samych