Naucz mnie, naucz, cudny serafinie,
Magicznej pieśni ziemi, nieb i morza,
Ma jaźń niech z tobą na wieki popłynie
W modre przestworza!
Niech zespolone bratnie nasze duchy,
Pośród szaleństwa nadobłocznej jazdy,
Sieją ku ziemi marzeń swych okruchy,
Niknące gwiazdy...
— Czy rozumie pan tę szaradę? rzekła Amelia do pana du Châtelet, zwracając nań zalotne spojrzenie.
— Phi! Wiersze, jakie fabrykowaliśmy mniej lub więcej wszyscy w kolegjum, odparł baron ze znudzoną miną, trzymając się roli sędziego któremu nic nie imponuje. Dawniej, błądziliśmy w mgłach ossyanicznych: Malwiny, Fingale, mgliste zjawiska, rycerze którzy wstawali z grobów z gwiazdami płonącemi nad czołem. Dzisiaj, tę poetycką tandetę zastąpił Jehowa, sfery, anioły, pióra serafinów, cała rajska garderoba odświeżona i połatana zapomocą słów takich jak „nieskończoność, bezmiar, samotność, jaźń“. Mamy jeziora, słowa boże, rodzaj uchrystjanizowanego panteizmu, wzbogaconego rymem rzadkim a mozolnie szukanym, jak szmaragd i katarakt, kirys i Iris, etc. Słowem zmieniliśmy szerokość geograficzną: zamiast bawić na Północy, jesteśmy na Wschodzie, ale ciemności zostały równie gęste.
— Jeśli oda jest ciemna, rzekła Zefiryna, oświadczyny wydają mi się bardzo jasne.
— A zbroja archanioła jest bardzo lekką suknią muślinową, rzekł Franio.
— Jeśli mnie kochasz, nie będziesz komplementował ani autora ani jego anielicy, rzekła do swego drogiego Adrjana Lolota despotycznym tonem, którego nie ważył się nie usłuchać.
— Ostatecznie, to tylko frazesy, rzekła Zefiryna do Frania, miłość zaś, jestto poezja w czynie.
— Wiesz, Zizi, pomyślałem zupełnie toż samo, ale nie byłbym