Strona:PL Bałucki - Tajemnice Krakowa.djvu/10

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

wiały wrażenie, jak gdyby człowiek ten posuwał się na dwóch słomianych kulach.
Dwaj z pod pieca zmierzyli przychodnia od stóp do głów. Nie zdziwił ich wcale kostjum jego, kłócący się z mrozem i porą roku; w szynkowej atmosferze, przepełnionej zapachem brudu i gorzałki, podobne kostjumy i kreatury są dość zwyczajną rzeczą i nie rażą oczów potwornością swoich kształtów. Tylko zbyt bliskie sąsiedztwo obcego było im widać nie na rękę, bo porozumieli się spojrzeniami, jakby go się pozbyć. W tej chwili ów drągal, który kudłatego wepchnął do szynkowni, zbliżył się do nich. Na widok nowo przybyłego ożywiły się posępne ich twarze i prawie razem szepnęli:
— No?!
— Nie klawo (nie dobrze), odrzekł drągal złodziejskim szwargotem. — Przechrzta w bąku (w kryminale).
— Od kiedy?
— Od wczoraj. Miał tu przysłać dworskiego, co zna obrządek (miejscowość), bo tam służył. Miał być w czarnym surducie i jasnych spodniach i mieć znak od niego. Nie był tu jeszcze?
Dwaj siedzący złodzieje równocześnie spojrzeli na grzejącego się przed piecem.
— Chybaby ten. Nie patrzy na fryca.
— To poszewrajcie (pogadajcie) z nim.