azali się znajdzie kto w tem tu mieście, coby się ważył na takie przedsięwzięcie.
Oto trzeba, aby do lochu zeszedł człowiek, całkowicie obwieszony zwierciadły; gdy bazyliszek spojrzy w nie i siebie zobaczy, sam się własnym wzrokiem zabije, a tak uwolnilibyśmy od potwora i tę Warszawę umiłowaną i całą przesławną Rzeczpospolitą.
— Sposób jest dobry i pewny, ani słowa! — wyrzeknie Strubicz — ale skąd wziąć takiego śmiałka, co zdrową głowę pod ewangelję położy?
— Tak, tak — zajęknie Ostrożyna — niema już takich ludzi na świecie!
Nagle do komnaty Fabuli dobiegł ponury głos farnego dzwonu, a wślad za tym przejmującym dźwiękiem, ogromny gwar tysiącznego tłumu. Imćpan Strubicz wychylił się przez okno.
— Mam! mam! — zakrzyknął radośnie — mam takiego człowieka! Kumie! Kumo! za mną!
— Bóg zapłać, uczony mężu! Bóg zapłać!
I już ich nie było w komnacie.
Od Rynku w stronę Piekiełka zdążał ponury, choć jaskrawy orszak. Przodem szła straż miejska z halabardami, za nimi „bracia pokutnicy“ w długich ciemnych opończach, z twarzami osłoniętemi rodzajem maski sukiennej, w której wycięto jedynie otwory na oczy; dalej dostojnie stąpał imćpan pisarz miejski ze zwojem pergaminu w ręku, za panem pisarzem asysta z urzędników sądowych złożona, wreszcie dwie główne osoby pochodu: skazaniec, niemłody już, brodaty męż-