Strona:PL Aleksander Fredro - Dzieła tom XIII.djvu/239

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Ileż to razy z rozkosznem uderzeniem serca wracając z drogi ujrzałem te białe kominy, te różowo do słońca błyszczące okna, te drzewa wyniosłe, sadzone ręką kochanéj matki. Ten punkt przerywał zawsze moje myśli, i jakiebądź były, smutne czy wesołe, nstępowały radości uściskania wkrótce żony i dzieci. Nieraz śmiejąc się sam z siebie chwytałem zabawki wiezione z miasta, aby zajechawszy przed dom zaraz je mieć na doręczu; aby je można zaraz okazać jeszcze z pojazdu, jeżeli w oknie zobaczę drogie moje główki, uśmiech witający ojca.
Ach, co jest uśmiech dziecka dla rodziców, nie pojmie tylko ten, co go doświadczył. — Domku spokojny, żono, dzieci, zegnam was! Padłem na ziemię, wilgotny całowałem murawnik, łzy moje z rosą zmięszałem — żegnam was! wołałem, i wyciągnąłem ramiona. Jeszcze, jeszcze raz niech was uścisnę! niech was raz ujrzę z daleka! Za wiele było — straciłem zmysły — wrócił mi je ruch pojazdu — jak prędko, nie wiem, ale zawsze zawcześnie.

20-ty dzień po nowiu.

Jest Bóg — któż wątpić może, kto rzuci okiem po plennéj ziemi, po gwieździstych niebach. Wielki Stwórca, wielkie dzieła, wielki cel być musi. Tak jest, jest cel wszystkiego, jest cel naszego życia. I cóż więcéj dowodzi, jeżeli nie morze nieszczęść na ród ludzki wylane. Jakto, ten przelot po ziemi, to życie, jedno westchnienie w wieczności, ta gorycz krwawa, którą każdy prawie żywot zatruty — miałożby to być bez celu? Zarzewie życia miałoby tylko być tem światłem, którem i kaganiec goreje? które