Przejdź do zawartości

Strona:PL Aleksander Fredro - Dzieła tom XI.djvu/066

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

skiego, przyjaciela z lat dziecinnych... Ale kogo wspomnę, już nie żyje... Ot, chodźmy spać — Dobra noc.
Byliśmy podobno wczoraj w Montereau. W Montereau więc, a raczéj na dziedzińcu pałacu Surville, uwiązawszy konia, wszedłem, sam nie wiem po co, przez jakąś bramę do jakiegoś parku czyli sadu, gdzie zgromadzono jeńców, po największéj części Austryjaków. Od czasu jak doświadczyłem co to niewola, został w mojém sercu udział dla tych, których późniéj zdarzyło mi się spotkać w podobném położeniu. Pieniędzy nie miewałem, aby niemi wesprzeć, ale kawał chleba, łyk z flaszki, a czasem tylko i dobre słowo, którego wartość ten tylko cenić może, co je kiedyś otrzymał, niosłem zawsze tym, których los zdradził. Egoizm Francuzów nie dozwala im czynnego udziału. Żaden nigdy nie znieważy jeńca, ale gotów dać mu umrzeć z głodu. Polacy jedni posuwają dawną szlachetność rycerską ledwie nie do zbytku. W ostatniém naszém powstaniu narodowém, pamiętano nieraz kosztem własnego wojska o zwyciężonym nieprzyjacielu. Dla Polaka zwyciężony i bezbronny jest świętą, nietykalną osobą. Zaledwie pierwszy zapał ostygnie, dzieli się żywnością, odzieżą, pieniędzmi, wypiłby z nim „kochajmy się“, byle było czém. Pod Vitry, ułany polskie z komendy Tomickiego, dawniéj mego Szefa szwadronu w 11ym pułku, zabrali cały podjazd pruski. W mgnieniu oka złożyliśmy kilkadziesiąt franków. Oficer przyjął je z większém zadziwieniem niż wdzięcznością. Prusak na taką czynność nie ma pojęcia. Ja sam, nie chwaląc się, dałem w Berg-au-bac majorowi