Strona:PL Abgar-Sołtan - Klub nietoperzy.djvu/110

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

oporto i koniak... Czasem napiję się starki, byle dobrej.
Wniesiono półmiski, otwierano butelki i szampańskie wino lało się strumieniem; artystki piły jak smoki, młodzieńcy godnie współubiegali się o zwycięztwo.
Jaś Mądrowski nie odstępował Sadowej, która jednak dość chłodno i ozięble przyjmowała te hołdy, a od chwili wejścia Władysława, bezprzestannie rzucała na niego rozciekawione i zalotne spojrzenia.
Władysław nic nie jadł, pił mało i nie mięszał się prawie do rozmowy; jakieś myśli smutne i bolesne cisnęły mu się do mózgu i tłumiły wesołość; słowa wyrzeczone przez Licharową utkwiły mu w pamięci. „Wyście tacy lekkomyślni i niekonsekwentni, jak tamci... truwerowie średniowieczni i jak oni zginiecie!“ Słowa te pięknej Rosjanki powtarzał w duszy i przykrość mu one tem większą czyniły z powodu, że miał przed sobą żywą ilustrację tych słów i sam w niej czynny brał udział. Smutek ten jednak nie opanował całej jego istoty; czuł, że w głębi jego, gdzieś tam w węzłach nerwowych rodziła się i potężniała wszechmocna, oporu nieznosząca pożądliwość, brutalna żądza rozkoszy cielesnej. Rozmowa i namiętne spojrzenia Licharowej, jej wdzięki dla oczu jego w całości przystępne rozbudziły w nim zmysłowe popędy; otoczenie zaś tych dziewcząt pięknych, młodych, dowcipnych, a nieokiełznanych dopełniło reszty. Nadaremnie czarne oczy Jadwigi przesuwały się przed wzrokiem jego wyobraźni, smutne jakieś i niby zapłakane; napróżno tkwiące tam gdzieś w głębi poczucie obowiązku szeptało mu, by rzucił to wszystko i uciekał. Zapóźno już było,