Strona:PL Abgar-Sołtan - Klub nietoperzy.djvu/016

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

te bachanalje smutno się skończą... No gadaj! Co ci jest?
— Cha! cha! cha!.. Do... do.. doktor jasnowidzący... pro... ro... rok... ha! ha! — śmiał się spazmatycznie Władysław.
— Czego się śmiejesz u licha? — przerwał niecierpliwie lekarz. — Grzech się z tego śmiać, to nie żarty... Powiedz: co ci brakuje?
— Pieniędzy, doktorku! tej podłej mamony, której ty masz zawsze po same uszy. Luby eskulapie! — mówił, śmiejąc się ciągle gospodarz. — Ale żart na stronę, posłuchaj zaraz ci wytłumaczę, dla czego się tak twoim dzisiejszym przyjazdem uradowałem. Widzisz, pożyczyłem przed jarmarkiem jarmolinieckim od tego przeklętego Dawida Fiksa z Rajpola tysiąc dwieście rubli na dwa miesiące, dziś termin i Juda przemierzła przyciągnęła się tu... Ja pszenicy nie sprzedałem, żniw nie skończyłem, grosza przy duszy nie mam, a ta bestja trędowata do oczu pcha mi się. Wiesz! pewno myśli, że uda mu się tak, jak przeszłego roku, zabrać moję pszenicę za pół darmo... Nie doczekanie!..
— Ślicznie! Ślicznie mój kochany, ale cóż ja tu mogę pomódz? — pytał zdziwionym głosem doktor
— Jakto? Co możesz pomódz? Ogromnie! niebotycznie!
— Przecież pszenicy od ciebie nie kupię?..
— Ba, jakbym ci ją za psie pieniądze sprzedał, to byś i pszenicę kupił, ale nie o to chodzi. Widzisz, tak rzeczy się maja: kazałem żydowi powiedzieć, że jestem chory, a tu jak na to nadjeżdża doktor i doskonale się składa. Powiedz mu mój kochany eskulapeczku, że mam jakąś straszną cho-