Przejdź do zawartości

Strona:PL A Dumas Czterdziestu pięciu.djvu/49

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

— A! tak, prawda, prawda — tryumfująco zawołał Eustachy — był to pomysł mojej Lardille, teraz przypominam sobie; zaszyła kartę w rękaw Militora.
— Aby niósł cokolwiek — szyderczo rzekł Loignac — wstydź się wielki ciołku! nawet rąk opuścić nie chcesz, z obawy abyś ich nie dźwigał.
Usta Militora pobladły z gniewu, a nos broda i powieki krwią zaszły.
— Ciołek nie ma rąk — mruknął rzucając zjadliwe spojrzenia — ale ma łapy, jak ktoś z moich znajomych.
— Cicho!... — rzekł Eustaahy — widzisz Militorze, pan de Loignac czyni nam zaszczyt, skoro z nami żartuje.
— Nie, jak Bóg żywy! ja nie żartuję — odparł Loignac — ale owszem pragnę aby ten wielki smarkacz, pojmował należycie znaczenie słów moich. Gdyby był moim pasierbem, kazałbym mu dźwigać matkę, brata, tłomok, i, jak mi Bóg miły! sam wlazłbym na to wszystko, gotów wyciągać mu uszy i przekonać go, że jest prawdziwym osłem.
Militor zupełnie stracił minę; Eustachy niby był niespokojny; lecz z pod tej niespokojności