Strona:PL-Stefan Żeromski-Nawracanie Judasza.djvu/212

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Lecz stokroć bardziej, niż niechlujstwo i potworne barbarzyństwo, osłonięte pozorami cywilizacyi, sprowadzonej szybko i wprost z »Widnia«, czego doskonałym wyrazem i prawdziwie symbolem była owa szczotka konna, pozornie zmiatająca brudy, — uderzało na każdym kroku przychodnia z »Rosyi«, (jak łaskawie krakowscy autochtonowie nazywać zwykli kraj leżący z tamtej strony Ojcowa), — starość, nieruchomość powłoki polskiej, osłaniającej cudzą państwowość. Powłoka ta stała się iście krakowską patyną. Jedyne rodzaje przemysłu, jakie buzowały w tem mieście, był to przemysł poselski i kawiarniany, czyli cukierniczy. Nad wszystkiem panowali księża, magnaterya i różni doktorowie, tulący się pod powłokę krakowskiej patyny, gdyby nawet przybyli do tego grodu z najczerwieńszego gdzieindziej środowiska. Poza tem była masa żydów i ogrom czarnej, wynędzniałej, schorowanej nędzy, świat, złożony z typu »całuję rączki«, zgiętego tak, iż nosem się podpiera, oddychającego zgnilizną suteryn i owych niechlujnych ulic. Przychodnia, który to wszystko bezradnie obserwował, począł rozdzierać smutek. Smutek ów był tak głęboki, że przeobrażał się w nową zdolność, w organ poznania. Lecz owa zdolność pokazywała coraz częściej pęknięcie, którego wzrok żywy za żadną cenę zobaczyć nie chce. Za dnia była robota w biurze renomowanego »mistrza« budownictwa, — wieczorami w rozmaitych »kołach« i »związkach«, lecz w nocy zasiadał przy łóżku nieznajomy doradzca, zły towarzysz, cień przeklęty... Zdarzało się teraz statecznemu budownikowi, że nie mógł czytać gazet, że za nic w świecie nie był w stanie ich otwierać. Czasami znowu trudno mu było mówić z ludźmi. Co do niektórych żywił skryty zamiar, żeby takiego chwycić za bary i trząść póty, ażby mu się mózg do góry dnem wywrócił i oczy zaczęły widzieć. Zdarzało mu się również, czego dawniej nigdy nie bywało, uchodzić przed ludźmi w pola, błąkać się po mokradłach. Zdarzało się siedzieć na górze, dźwigającej kopiec, patrzeć zdaleka na zamglone miasto, na siwe mgły, kryjące odległe szlaki Królestwa, — i całemi godzinami, w głuchej zgryzocie, wewnątrz siebie czegoś płakać...