Strona:Płanety (Władysław Orkan).djvu/115

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Przestrach ogarnął najbliżej stojących, cofnęli się — i zamieszanie wielkie powstało w całym tłumie, podobnie, jak w mrowisku ruchliwem, gdy się gałązkę rzuci między mrówki, a one poczną odchodzić od zmysłów, jakby już nastał dla nich ostateczny dzień.
I jak mrowczyce, które, gdy się upamiętają, znoszą tarnie jałowca, ziemię i cetynę i dorzucają na spadłą gałązkę, aby ją przykryć — tak ludzie, z przerażenia wyszedłszy i lęku, biorą garściami darnie, żwir i piasek i gorączkowo ciskają w to źródło, aż się zakryje doznaku i woda wróci do ziemi.
Mała tylko różnica dwóch podobnych czynów. Oto mrówki obróciły szkodę na pożytek, czyniąc z drobnej gałązki podwalinę budowy górnych piątr — a ludzie tryskające na pustyni źródło, które im duch odkrywczy wydobył z pod skały, wieczny zdrój życia — obrócili w nic.
I to sprawił jeden bezmyślny okrzyk.
Potem, wierząc, że zabili truciznę, radują się wielce pomiędzy sobą, zapominając o głodzie swoim i pragnieniu.
A odchodząc, żegnają krzyżem świętym zaraźne miejsce i dziękują wdzięcznem sercem swojemu Bogu, że ich wybawił od niechybnej śmierci i od zatracenia wiecznego.
I dalej, dalej po tej ziemi bez wypoczynku idą, w znużeniu sennem, jak te owce, błąkające się po tłoku jesienią.
Dokoła szarość i posucha, zieloność wszelka znikła, jak przed zimą, kiedy się wszystko w utajone życie zamienia.
Ołowiane niebo cięży i przygniata dusznością parną, w chmurach opadających więzi promienie słoneczne, by nie dobiegły ziemi i gorącymi poca-