dając, uderzają czołem o kamienie ostre po drodze. A czasem, chcąc dogonić idących na przedzie, mimo spętania okrwawionych stóp, rozpoczynają skoki, jak te wrony, z zagonu na zagon. Częstokroć jednak potykają się o nierówności ziemi i muszą, zadyszani, spoczywać na miedzy; tymczasem inni przechodzą łacno; nawet ostatni dziad, o jednej nodze, równa się z nimi.
— Potem już, nauczeni, godzą się z swym losem, drobią, jak Bóg przykazał, drobią za innymi udeptanym śladem... Przywykli.
Idący na ostatku, schorzali i starzy, dyszą piersiami ciężko, jak miechem kowalskim, stają co chwilę na mały wypoczynek, łapią wargami powietrze, do znaku tak, jak pstrągi, gdy woda na przykopie wyschnie — i wleką się znów za innymi bezustanku, wiecznie, zbierając to po ziemi, co pierwsi odejdą.
A w oczach wszystkch ostających w tyle tli się powoli ogień nienawiści; wiatr wągle rozdmuchuje — poczynają świecić... Złowrogie światło pada na ich twarze i krwawi je podobnie, jak odblask słońca po zachodzie, gdy padnie na rolę i wilgotne, szare skiby oczerwieni rdzą.
Tajona zawiść w sercach żarzy się i płomieni, zawiść, powstała w słabości bezradnej, zawiść gromadna o paszę, o wodę, którą wypiły gromady, przodujące w tej szarej życia smutnego podróży.
Ktoś odkrył źródło życiodajne. Zanim zeń woda trysła białą strugą — już się zgruchnęła wielka mnogość ludu, którzy zepchnęli onego odkrywcę, depcząc po jego ciele, i dokoła źródła uczyniła się ciżba gęsta spragnionych napoju.
Nagle ktoś z nadchodzących, widząc, że się nie dociśnie, zawołał: „Ludzie! To źródło trujące!”
A miał głos ochrypły od wiatru i słychać go było daleko.
Strona:Płanety (Władysław Orkan).djvu/114
Ta strona została uwierzytelniona.
![](http://upload.wikimedia.org/wikipedia/commons/thumb/0/0e/P%C5%82anety_%28W%C5%82adys%C5%82aw_Orkan%29.djvu/page114-1024px-P%C5%82anety_%28W%C5%82adys%C5%82aw_Orkan%29.djvu.jpg)