Strona:Płanety (Władysław Orkan).djvu/103

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.
VI.


Ostatnie odbłyski czerwonej zorzy padły na szczyt Turbacza. Towarzysz mój zawarł woły do koszaru i chodził po polanie ze wzrokiem wbitym w ziemię.
Czego szukacie? — zawołałem.
— Patrzę, czy były dziki te nocy, bo pełno świeżych rywocin...
— I cóż?
— A były psie krwie!... O, tu... Pełniutko śladów...
Chodził, ruszał biczyskiem ziemię i psiakrwował po cichu. Po długiej wędrówce podszedł ku mnie smutny i usiadł na trawie.
— Co ja mam utrapienia z tą przeklętą gawiedzią — skarżył się — to ani wypedzieć nie zdolę... Zjadły mi orkisz pod lasem, ziemniaki zryły paskudnie, że ugrześć nie porada. A teraz na polanę przyszły i sprzewracały do imentu. Człek ochraniał i nie pasł, bedzie — rzekę — szczypta siana a tu usiecze (za przeproszeniem was poćciwych) świński obchód. Cóż mnie też nadało, aj, co, na te czasy... Jezus kochany!
— Polujcie...
— Kie nie wolno. Nie wiecie to, że hrabia la siebie dziki chowa?