Strona:Płanety (Władysław Orkan).djvu/083

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— Nie.
— To wam opowiem, choć to przypowieść już stara. Było tak: pasł się baran nad urwiskiem w lesie. Przylatuje wilk ku niemu i: „zjem cie!” powiada groźnie. „O, co byś mie ta gryzł — odrzekł baran — kości, widzisz, mam twardawe. Dyć ty ino stanij, obróć się do urwiska zadkiem, ozdziaw paszczekę, a ja ci sam wskoczę, i bedzie prosty koniec”. Wilk, widzicie, usłuchał baraniej rady. Obrócił sie i stanął i ozdziawił paszczę. A baran, jak sie rozpędzi, jak buchnie w niego — to sie ino wilk nogami nakrył, lecęcy prosto w przepaść. Wstaje potem, wywłóczy sie, wylazł na brzeg — poziera w koło po ugorach, a tu barana ani słychu dychu. „Hm...” — myśli dumajęcy — „czym go zjadł, czym go nie zjadł?”
— Przypowieść wcale trafna...
— Baran i tak głupi, że go nie zdurknął tak, coby już nie wstał...
— Ba, ale wtedy wilk by już nie myślał, a turbacja jego jest najlepsza.
— Ha, co kto woli...
Rozstał się ze mną wesoło i poszedł dalej zbierać na mszę. Kielo uzbierał, nie wiem, ale to wiem, że Pan Bóg dał pogodę niezadługo i mszy już nie było. Za to było nabożeństwo na uproszenie deszczu.