Strona:Płanety (Władysław Orkan).djvu/038

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

nie zazierając do nikogo. Gdyby w tym czasie otworzyć wszystkie chałupy, jeden przedstawiłby się obraz: rodziny, skupione w kółka, zajęte sobą tylko, zjadające dar boski, na jaki które stać...
Długie popołudnie świąteczne przewlokło się leniwie. Wieczór nadciągał powoli. Mrok czarny osiadł na ścianach, kładł się na sprzęty w izbie szarą powłoką i wił się u powały ciemnią...
Jantek wyciągnął kantyczki ze stolika, rozłożył je na stole i począł szukać wesołych kolend. Matka z córką zbliżyły się ku niemu. Trzy głowy pochyliły się nad kantyczkami, trzy odmienne głosy niedostrojone, zaśpiewały na skoczną nutę:

W Bethleem przy drodze
Jest zła szopa srodze...

I wesołość wpadła z kolędą do małej izdebki. Zdawało się, że sprzęty puszczą się w taniec. Szafa dudniła, jak dęty instrument, ile razy wybił się niski bas Jantka, ponad cienkie, piskliwe głosy kobiet. Wikcia darła się głośno, jak przy bydle, z radosną ochotą powtarzając każdą zwrotkę, zwłaszcza tę „o pastuszkach“:

Wejdą w szopę mali:
Anieli strugali
Złotą wierzbę i lipkę
Dzieciątku na kolébkę...

Serce jej podnosiło się radością wielką. W myśli już huśtała „złotą, wierzbową kolebkę“ i śpiewała do snu „maleńkiemu“.
Mrok ich owinął całkiem, noc zapadła, a zmęczone głosy nie ustawały...