Strona:Ozimina.djvu/99

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

W energicznym zwrocie w stronę sąsiada pchnął mocno czyjeś ramię: ujrzał wielką rękę w białej nicianej rękawiczce i wygoloną twarz.
— Beaujolais? — Pontet Canet? — Mouton Rothschild? — usłyszał recytacyę pytającą. Lecz że całą uwagę miał w tej chwili zwróconą gdzieindziej, machnął tylko niecierpliwie dłonią na znak, by zostawiono go w spokoju.
— I jemu wolno było wrócić? — zagadnął wciąż jeszcze wzburzony.
— Beaujolais? — Pontet Canet? — Mouton Rothschild? — usłyszał tylko po raz drugi i nieco dalej, gdyż Wojciech Stanisławowicz zajęty był właśnie rozważaniem tamtych pytań.
Więc przeniósł oczy na to czoło gromniczne i wąsy zaporoskie pod niedomkniętym dziobem twarzy. »Oni tu jak Egipcyanie z mumią do stołu siadają, — pomyślał po chwili. — Nie dziw, że takiemu pozwolono wrócić, — tłumaczył sobie bezwiedną udrękę dezoryentacyi w rzeczach prawa.
Pozostawiony przez chwilę sobie (Wojciech Stanisławowicz wciąż jeszcze nie mógł się zdecydować na markę i flaszę), pułkownik obiegał spojrzeniem obecnych, szukając Niny po zapamiętanej barwie sukien. Lecz oto w drugim końcu stołu ujrzał wyniosłą postać gospodarza i ostre jego baki. Stoi sztywno i, udając zajętego szeptaną rozmową z gościem tyłem do niego siedzącym, kierował służbą zaledwie oka jednem zmrużeniem i lekkiem wykrzywieniem rybich warg w jamie włosów. »Jak to u niego