Strona:Ozimina.djvu/67

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

ostróg zberknięcie krótkie i u siwego czoła wystawiona dłoń:
— Cześć — mam — kłaniać się!


Pułkownik zachwycił w oczy bystre ten jej gest mdły, spojrzenie niepewne, oraz rumieniec przelotny. — »Hm! — mruczał w brodę, gdy minął już pokój, — naszego tu brata, co wróbli na tę wisznię! Wiadomo: owoc dojrzały musi być zerwany, inaczej zwieje go pierwszy wiatr i zdepcze pierwsza stopa. Nie daj Boże zostanie na drzewie: robak stoczy. A na gniłki urodzaj to u nich sławny!«
Ktoś ujął go pod ramię. Ta łaskawość protekcyjnego gestu zjeżyła go odruchowo, lecz ujrzawszy nad sobą rozwidlone baki gospodarza, jednem drgnieniem »ułożył się« cały w ruch i wyraz człowieka, obiecującego zabiegliwość. Patrzał tedy czujnie w te rybie wargi w jamie włosów, cedzące słowa tak skąpo i blado, że trzeba było je sobie w myślach dopowiadać i dobarwiać za pana, który tylko myśleć raczył i chrząkać niecierpliwie, gdy jego intencyi w lot nie pochwycono.
Dowiadywał się tedy pułkownik z tej żmudy, że korespondent berliński ma sobie polecone od grupy kapitalistów, »interesujących się sprawą komunikacyi u nas, wybadanie gruntu w rzeczach tej kolei okolnej, — nie tyle finansowego, ile...« — Wprawdzie koncesya wydana jest »spółce obywatelskiej, w tym charakterze pragną ją tam widzieć, ale miejscowe czynniki może będą bardziej