Strona:Ozimina.djvu/64

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

szonym na niej brelokiem w formie gwiazdki. — Chyba tak na dłoni. Niech Bóg broni pod światło.
— A drażnią kobiety jak koty, — spadło z warg Niny w nadąsaniu nagłem.
— Jak kotki, — poprawił pan Horodyski. — Że też ja nigdy jeszcze nie widziałem pani oczu, że też pani ma zawsze przymknięte powieki.
— Nie! — szarpnęła się nagle całem ciałem w kurczowym prawie podrzucie. — O, ja nie mogę znieść tego spojrzenia! — doskoczyła do pana Horodyskiego. — I tych pańskich wąsów: długich, rzadkich, ostrych, — właśnie jak u kota... O, jabym pana biła! — wyskoczyło z ust z przerażeniem dla niej samej.
Łysy pan parsknął w krótki śmiech i zdławił się nim, bo, opadłszy w fotel, zamilkł prawie: w tak częstych i tłumionych drgawkach śmiało się całe ciało jego. A ramiona wywijały mu się w tej radości ponad głową jak skrzydła wiatraka.
— Ależ temperamencik!...
Wszystko co Ninę bawiło jeszcze przed chwilą tak niepomiernie w szalonych wybuchach niemądrego śmiechu, wszystko to stało się nagle nieznośnem, dokuczliwem i drażniącem aż do łez hamowanych, do spazmu chwytającego za gardło. Wystarczył jeden rzut oka na pana Szolca, aby się w wargi zacisnęła uparta nagle zawziętość: im, sobie, światu całemu na złość.
— Teraz niech mi pan pokaże ten obrazek, — rzekła, siląc się na spokój.
A że się certował i jak fryga koło niej kręcił.