Strona:Ozimina.djvu/63

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

się śniady puch na szyi dziewczyny i prześwietlały zwiewne kosmyki włosów pod uszami.
— Niechno pan spojrzy! — krzyknęła nagle. — Tam w głębi lustra coś się rusza. Jeszcze naprawdę nietoperz... Ha! ha! — zaśmiała się mimo drgawki niespokojnej w gardle. — Lub może drugi, taki sam.
— Przeciąg — mruknął — i płomyk świecy drga w odbiciu — tłumaczył, spojrzawszy niechętnym zezem na to jej zatrzepotanie się dziwne.
— Ha!-ha!-ha! — chichotała, zła równocześnie na siebie, że tego śmiechu opanować nie potrafi.
Przez uchylone drzwi wsunął ciekawą głowę pan Szolc, a ujrzawszy ich oboje, wywinął się elastycznie na środek pokoju.
»Już pan tu jest?« — witał Horodyskiego chytrem przymrużeniem oczu.
Obaj ci panowie wydali jej się w tej chwili tak ogromnie, tak niewypowiedzianie zabawni, że... Ha-ha-ha! i Ha-ha-ha, — zataczała się od śmiechu.
— Ale, — doskoczył pan Horodyski do pana Szolca i pochyliwszy się w pałąk, ściskał jego krępą figurę ponad brzuchem. — Mój kochany panie, ten obrazek w breloku! Pani wyrażała już pewne zaciekawienie.
— Ja nic nie mówiłam! — krzyknęła jakby w przerażeniu. »Nie, — pomyślała równocześnie, — ci dwaj panowie, ściskający się jak czuła para: Ha-ha-ha!...
— Ja tego pokazać nie mogę, — zażegnywał się i zastawiał dłońmi pan Szolc, by wnet potem wyjąć z kieszeni kamizelki złoty zegarek z krótką dewizką i uwie-