Strona:Ozimina.djvu/34

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

pływu tłumów na ulicach, z niezliczonych gorączkowych twarzy na schodach pałacu wyłaniające się w półmroku sali postacie spokojne jak robaki w burzy: te gentelmeny z mdłego Cosmopolis, te fraki i smokingi bezlicowe, którym zwierciadło twarzy chyba nie powtórzy; wejrzenia poprawno nijakie, nienagannie żadne; ten stołeczny patrycyat użycia, te bezkręgowce miękkie, których najburzliwsza fala miękko niesie, te czarne robaki, żerujące z flegmą w barwnych burzach namiętności tłumnych.
»Ah, — bravo Toro! urla la gente... — wpieszczał się tymczasem w salonie głos śpiewaka bogaczom przymilny.
Tak było i wówczas! Taki sam głos, o temże brzmieniu i barwie rozlegał się był wtedy na scenie, gdy zatopiony w morzu głów ludzkich w samym środku frakowych gentelmenów kurczył się i jeżył na fotelu w swej kurtce aksamitnej — pierot chyba? — myślały monokle. Oto wtula głowę w ramiona, jak sowa w pióra, ręce wbił po łokcie w kieszenie szerokich rajtuzów, a białą twarzą i oczami wilka spogląda na nią, jak w kostyumie cyganki, czy też Colombiny jarmarcznej przemyka się oto ptakiem nieuchwytnym przed pożądaniami tysięcy — śmiechem i szydem śpiewająca.
I zdawało się monoklom, że nad krzesła wyrzuci się ramionami pierot i krzyknie temu rywalowi o wejrzeniu tysięcy:
»A jednak moja! moja! moja!«
W stonowanym blasku marmurowej hali, gdzie bronzowe świeczniki rozlewały czerwonawe światła, jej postać zatulona w białych puchach zarzutki, włosów mie-