Strona:Ozimina.djvu/265

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

popraw je czemprędzej! Och, nie, — nie rób tego mu na złość! Nie rozrzucaj ich. Nie mogę patrzeć!
— Ha-ha! Gotowaś uciec ode mnie! Patrz, tak nas przystroją i posadzą w świetle: kukiełki głupie i puste, w których myśli śpią. Aż póki...
Chwytała w garście włosy i w małpio zwinnych ruchach oplatając je koło ciemienia.
— Wiesz ty, — mówiła prędko, połykając słowa — że ja się tu dziś wieczór oddałam. Komuś, któremuś... Przyjść musiało. Który najbardziej rozbawił naprzód, potem najbardziej roztkliwił, wzruszył i najbardziej przeraził. Zabawił pustotą: tem, że się tak zmienił przez lata, że już oboje nie dzieci, że w psotach i mocowaniach dawnych coś nam przez ciała przepływa teraz. Roztkliwił wspomnieniami młodości. Wzruszył aż do rozpaczy tem, że go z rąk moich porywali na wojny pohybel. Przeraził do szału ducha swego zamętem — wtedy już. I tak, w tkliwości, wzruszeniu, grozie i przestrachu, na progu chyba nieświadomej odrazy w mej duszy bezmyślnej. A sam on: wtedy już bez duszy nieomal: zwierzę jakby. Oo! wstręt i odraza tylko teraz!... Powinszuj mi pierwszej miłości.
Wanda szczękała zębami. I bladła na twarzy tak, że te żyłki błękitne na skroniach występować poczęły w sinej już siatce i gruzłach. A z oczu fioletowych całego kręgu jęły wysączać się łzy jak rosa na jej rzęsy wielkie.
— Na litość Boską, zamilcz, — szeptała błagalnie i tak cichutko, że tamta ledwie po warg ruchach odczytywała jej słowa. — Oni tu tobie rzeczywiście ognia w żyły chyba naleli.