Strona:Ozimina.djvu/264

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Ona wtedy za ramiona ją chwyci i, co sił wątłych, potrząśnie nią.
— Zbudź ty się, zbudź jeszcze bardziej: jakieś niedobre moce tego snu targają tobą wciąż. Głosu przecie nie poznaję, — twarz nie ta: nie twoja. O, i te oczy!
— Ocknęłam ja się duszą, ocknęłam Wando.
— I powstań z kolan, droga.
— Ty nie znasz tej potrzeby ubóstwienia czegoś, co można widzieć, czuć, słyszeć, — za rękę chwycić: pomocną, ratowną.
Lecz w tejże chwili, jakby inną myślą uderzona, porwała się z klęczek, zatoczyła jak pijana i zachichotała ostro.
— Ja tu ciągle do czyichś kolan przypadałam, ciągle ręce jakieś obcałowywałam: tak mi się dusza wypraszała w ocknienie... Oni powinni byli wiedzieć. — A jeżeli nie do rąk obcych dorywałam się, tom chichotała przy uśmiechach cudzych, lub zapalałam się wyobraźnią w konopiany błysk spłonienia i w ciemności strachu ogromne. A pulsy to czułam tu, na policzkach, gdzie ten uśmiech... bolał ciągle, — wyrwało się z zipnięciem płaczu nagłem. — I tu na wargach pulsy czułam, na ustach, gotowa przychylić je każdemu, kto zabawi, rozśmieszy, zdziwi, podrażni, przerazi, zachwyci: — wszystko jedno! Oni powinni byli wiedzieć.
— Cóż to ludzie wiedziećby powinni?
— Jaka ja... będę.
— Nie mów tak! — O, i te włosy w wicher nieładu wokół twarzy — i jakby w zaognionej czarności. Popraw!