Strona:Ozimina.djvu/260

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

a odważna z siebie. Podjudzą, do białego żaru rozpalą i kamieniem cisną, gdzie im trzeba. Napatrzyłam ja się tych sokołów, gdy w sępy po klatkach zamienione tuczą wątrobę wspomnień... Że też nie trafili na podjudzoną sokolicę, na samicę zbestwioną, która mścić się zechce, jak to kobieta: na sobie, że otrzeźwiała, na nich, że zawiedli, — i w klatkę zamknięta, sama sępem w ich wątrobę wspomnień sięgnie... Hu!... źleby było!...
A ty nie drżyj! I nie trzep się tak ramionami, nie wyciągaj rąk błagalnie. Tu ci nikt ręki nie poda. Nie bój się, nikt!
»Przypominam!« — odpowiedziała oddechem głębokim. — Stary mówił: Nikt ręki nie poda!...
I zapadła twarzą w dłonie.
Wtedy tamta pod ramię ją ujmie i wiedzie gdzieś przed się.
»A głupiaś ty mi! Każda z nas im ma krew cieplejszą, tem na karyerę głupsza. To żeś ty odbiegła ogniska polskiego szczęścia. I kędy? Dokąd? Z dzieckiem w brzuchu! — A ty myślisz, że tylko oni szczęścia chcą: burżuje? Każda nędzota, każde ścierwo ostatnie ma jeszcze dyabła swego, któremu rade odda za ono ostatni szmat duszy. Tylko że u nich ładu, składu, porządku pięknego w chęciach więcej; a smutek ich damul w łóżkach, gdy próżne, — piękny, bardzo bo piękny! A tu u nas: niebo z piekłem się zmieszało, chęci się kłębią jak to wężowisko, a smutki nasze zwą się: zbrodnie.
— »Kto ty?! — krzyknie teraz dopiero i wyrwie się jej z rąk.