Strona:Ozimina.djvu/242

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Wypadło przecie z ust, co ściskać musiały zęby w swem otoczeniu przez lat tyle: pękł wrzód zaropiałej goryczy.
— Tak, po panoptikach! — przybił raz jeszcze. — Ludzie dzielni, przed którymi jest przyszłość własna i świata, tam będą odsyłali te patosy smutków i pesymizmów. A ponurościami in spe panoptikowemi raczą się, jak wiadomo, tymczasem instynkty zbrodnicze. Będzie to ultissimum oddziaływania pesymistycznego ideału!... Czytałem u jakiegoś misyonarza, czy też podróżnika, że zdegenerowane jednostki ginących szczepów, wykradając się po nocach na »tabu«, wracają z taką żądzą krwi w nozdrzach, że lepiej nie czekać, lepiej od razu w łeb strzelić. Ja memu panu szwagrowi, ukochanemu bratu Leny, poprostu boję się nieraz w oczy spojrzeć. Przecież w tych ślepiach ołowianych drzemie tymczasem czyhające zniszczenie.
— Jezus Marya! — szeptała już z bezradnem trzepotaniem się rąk koło uszu.
— Mamże jeszcze powiedzieć i o trzeciej hyenie: o Woydzie? Schodzi oto z »tabu« w »purpurze marzenia«, powiada żona — i dzierży złoty klucz mistycznych tajemnic. Nic się nim jakoś roztworzyć nie chce, coby rozsądek, lub rozum chciał mieć, naprzykład, choć trochę uchylone. Natomiast pasuje ten klucz dziwnie do wszystkich serc kobiecych, oraz wszelkiej wątlizny dusz męskich. Tausendschluessel! I otwiera im mroczne głębiny życia w ich własnych osmuceniach! — sumieniach! — prowadzi na wyżyny lepszych wiedzeń niż chęci, wyższych chęci niż skłonności, by w tych przerażeniach duszy nieustannych zamienić proste