Strona:Ozimina.djvu/237

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Baron kroczył sztywnie po pokoju i spozierał od czasu do czasu zezem w jej stronę.
Ona tymczasem pracowała pilnie myślą, czując potrzebę wypowiedzenia poruszonego nurtu. Układała jakieś rozumowania wymowne, przekonywające, objąwszy je wszystkie zdecydowała się wreszcie mówić i... zmyliła myśli wszystkie okrzykiem piersiowym:
— Panie, ja tak strasznie chcę być szczęśliwą!
Odruchowo odpowiedział śmiechem, który przeszedł wnet w smęt pobłażliwy. Zbliżył się do niej, pogłaskał po głowie. A jej, jak wówczas z pod dłoni Leny, sączyć teraz poczęło ukojenie dobre. Z jego życiowego rozsądku szedł tchnieniem równowagi, — jak od jego żony negliżu i stroju, — ten cielesny wiew człowieczej — kobiecej doli, w którym się zagadnienie życia całe tak łagodnie upraszcza. Więc i teraz to przygnębienie i rozterka, jaką pozostawił po sobie sędziwy major, zamieniły się w bezradność zahukaną i rzewną, radą przytulić się w myślach do czyjegoś zwycięskiego szczęścia. Lub bodaj tylko do tego szczęścia nauki.
Lecz ukojenie było tak dobroczynne, że nawet słuchać i rozumieć rychło przestała: sam ton działał błogo, i ta pewność, że mówi ktoś mocno stojący wśród ludzi, czyjej słuszności doświadczyło życie samo. Pomyślała tylko: »Takim właśnie, takim winien być mąż Leny! — inaczej byłoby z nią źle. Z nami wszystkiemi byłoby źle, gdyby nie tacy właśnie mężczyźni!«.