Przejdź do zawartości

Strona:Ozimina.djvu/234

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

ustannie wietrzonych, z tej plechy i pleśni, wcieranej jak sakrament w głowy młode. (No, dziadka Leny poznała pani ot przed chwilą!)... A przecie nie oni jedni! Nie obaj oni tylko stróżują tak nad życiem naszem.
— Ładniebyśmy tu wyglądali, — poniosło mu myśli, — mając tylko te okna na Wschód otwarte i te wierzeje w groby przeszłości. Czembyśmy tu byli bez tego sąsiedztwa sprawności cywilizacyjnej o miedzę na Zachód?... Boją się Niemców? Pah! — a! a! — wybuchnął suchym śmiechem, i coś w rodzaju rumieńców ożywiło nagle twarz sztywną.
Urwał jednak, teraz dopiero zoryentowawszy się, że nie do inteligencyi żony mówi. Dopowiedziały mu szeroko otwarte oczy Niny.
Pochlebiały jej po części te twarde refleksye, wygłaszane przed nią; rozumiejąc wszakże, iż zastępuje tu Lenę, odczuwała w tem pewną brutalność: muszą się wypowiedzieć w podrażnieniu, przyniesionem skądinąd — i kwita! A jednak rozmyślania barona padały jej w duszę nie tak ciężko może, jak słowa starca, ale przez ten kontrast właśnie, rodząc bodajże większą jeszcze rozterkę.
On tymczasem chodził sztywnym krokiem po pokoju i wygładzał baki. A pomnąc już teraz przed kim mówi, uderzył w ton wprost przeciwny:
— A główka niepotrzebnie tak zwisła, tak się załamuje jak na łodydze. Wiele z tego, co się rzekło, mówiło się z życzliwości dla niej. A i rączki niech się uspokoją. Z czoła w przyciskane rączki otucha nie spłynie.
Drasnęły ją te zdrobnienia nagłe, po tak poważnym przed chwilą tonie. Skoro sprawy życia są tak ważne, że