Strona:Ozimina.djvu/218

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

rzy. Zagniewały się brwi jego: pytał jeszcze chmurniej; wówczas z pod jej powiek opadłych toczyć się poczęły łzy ciche.
Puścił wreszcie jej głowę z zacisku twardych palców, uchylił włosów na skroniach, patrzał badawczo na czoło otwarte.
— Tak! — odezwał się wreszcie. I tą zadumą wlepionego spojrzenia przylgnął do jej czoła.
Zapamiętał się w myślach starczych pod sapliwe rozchylenie ust.
Po długiej dopiero chwili podniósł kij i, grożąc nim jakby poza siebie, ku pokojom:
— Tam na stołach, — mówił głucho, — pozostały niedopite kieliszki, resztki potraw i kwiaty powiędłe, po salonach zaduch i czad. A tu — tył niby ten kielich nadpity, kwiat pomięty, jak ta żywa resztka, osad i męt tego ich życia... Boję się, że ten osad i męt młodością tu się nazywa!
Rozkiwała mu się głowa, słowa mrukliwe już się do własnej zadumy tylko zwracały:
— Boję się ja, że w tym męcie i osadzie sumienie ruszone tego życia będzie!... Gnuśność wszystkich zło w myślach i czuciach warzy: młodość w siły najzasobniejsza na swe biedne dole i czyny je weźmie i — rozniesie, rozwlecze po życiu.
Ocknął się z zadumy i żachnął, teraz dopiero spostrzegłszy, że dziewczyna, słów jego nie wiele słuchająca, przypadła tymczasem do jego ręki.
— A jakże! — parsknął, tknąwszy ją twardym palcem