Strona:Ozimina.djvu/195

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

wają wprawdzie przezorniejsze od was, ale nie koniecznie lepsze. Zaś te naprawdę lepsze... Pocieszcie się: takie są smętki czasów dla tych, którym losy nie zapewniły wyrostu i wypasu jałówek. Tylko jedno, Olo: nam bardzo nie do twarzy z rapsodami wojennymi; nam wypadałoby raczej składać gałązki oliwne dobrodusznemu bożkowi pokoju... zastoju! — dorzuciła, opadając ciężko na poduszki.
I wtedy dopiero schwyciła się za głowę.



Zamilkły na dłużej w okopach zewsząd pościąganych poduszek rozłożone na wielkiem łożu Leny jak na dywanie. Czasami któraś unosiła głowę, lecz słowa niepewne spadały z powrotem w pierś i zadumę. Tylko Oli nerwy napięte nie wytrzymały na sobie ciężaru milczenia.
Z histerycznym uporem powracając po kolistych bezdrożach wyobraźni wciąż do jednej myśli, jęła powtarzać swoje:
— A oni tymczasem idą. W tejże chwili: tam na czwartaku, — gdzie ów muzyk. Wiem! Widzę poprostu! — mówiła, przymykając powieki. — Gotuje się w drogę, uprząta przeszłość ubogą pośród rupieci sprzętów lichych. W śmietnik nadziei, wszczynań zaledwie, pamiątek może jakichś — rozpadło się w tej chwili życie całe przed tą bladą twarzą, na której przeznaczenie wypisuje w tej chwili czarny krzyż zatracenia. Za co? Jezus Marya, za co?... I po co?