Strona:Ozimina.djvu/191

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

badawczym na strojność negliżu swej przyjaciółki, na jego barwę jakby stosowaną z mgławo-fioletowem światłem w pokoju, na te jej ramiona jak śnieg białe, zarzucone pod szopę włosów, w tym półmroku jak gdyby świecącą. Pręży się oto niedbale, pod lekką materyą swego stroju zarysem potężnych kształtów prawie widna i na puchach zapadłych jak rzeźba twarda i wypukła. Zapatrzona ku górze dyszy leniwie torsem jak z marmuru kutym, a rozchylonym aż po brodawki nieomal. — A mimo to wszystko wydała jej się teraz właśnie jakby mało cielesną: nazbyt już wyniosłą, czy surową w swych kształtach dużych. I przypomniał jej się niespodzianie jej dziad, ów major sędziwy przy stole, poczem brat ponury, który lat dwadzieścia był na onych »niepowrotach«. — Złośliwa myśl podsunęła w tej chwili sztywne baki barona z rybim grymasem warg. I w tejże chwili w otrząsie nagłym zbudziła w pamięci dziś tu słyszaną opowieść o samobójstwie Woydy, tuż w sąsiednim pokoju. Spoglądała na przyjaciółkę z chmurną już nieufnością.
Ta druga tymczasem nie odmykała powiek, goniąc pod niemi swe udręki dzisiejsze. Jej nerwów dygotka wibrowała w niej wciąż nierównym tętnem pulsów, szły te tajemnicze prądy nerwów przez światło czy powietrze, uderzając w zopieszałe i puchem zagrzane ciała tamtych kobiet.
— A oni tymczasem idą, — rozległo się znów głucho, — po chałupach, poddaszach, »czwartakach« zbierają się na swe niepowroty. A niejeden z nich nie wytrzyma