Strona:Ozimina.djvu/105

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Ktoś zadzwonił nożem w kielich, a głos w tłumie zagubiony obwieścił biesiadnikom:
— Łaskawie tu obecny i przez nas wszystkich ukochany poeta pan Wawrzyniec Warski przeczyta na powitanie diwy wiersz okolicznościowy.
— Ślicznie! — rozległo się wesołym basem (pułkownik nie zachował miary w winie).
Równocześnie z za wielkiego bukietu w wazonie wyjrzała chyłkiem ukryta dotychczas głowa Niny:
— Gdzie?!... Który? — który? — gdzie?!
U boku pułkownika zatrzymał się tymczasem starszy z tej tu służby, niegolony i noszący się z większą powagą. Stał i czekał cierpliwie, a gdy zwrócono na niego uwagę, pochylił się od ucha, jak człowiek zaufania:
— Ordynans do pana pułkownika, — meldował.
A pułkownik, przechylając się w tył wraz z krzesłem:
— Z armii wielkiego Napoleona? — Hę? Jak to u takich wszystko wysokoparnie być musi: A to prosto: deńszczyk, lub kozak. Niech poczeka na schodach. Proszę zanieść mu tę moją ordę.
Lecz on nie odstępował z miną zatroskaną i szepnął jeszcze ciszej: »To coś bardzo ważnego: kazano natychmiast odszukać. Konia widzę w bramie zostawił. Z sztabu jeneralnego będzie, czy też plackomendantury.« — Pułkownik skoczył jak sprężyną podrzucony i, zapomniawszy nagle o wszystkich tu ludziach, ruszył chrzęstnie ku drzwiom. Człowiek zaufania postępował za nim krok w krok, jakby tajemnicy strzegący.
W zgiełku, jaki panował przy stole, mało kto zauważył