Strona:Orzeszkowa E. - Panna Antonina (zbiór).djvu/049

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

nieniem głowy, albo nawet do ręki jej przypadłszy, pocałunkami ją okrywały. Bywały to najczęściej twarze dziecinne bladawe i smutne. Widocznie dziękowały jej one za coś, ale za co? — nie dowiedziałam się o tem nigdy.
Codzień zrana, wymiotłszy pokoik swój i opatrzywszy kwiatki i kanarka, mówiła do siebie: marsz w drogę! i wychodziła na miasto. Maszerowanie to jej przecież słabło i wolniało na schodach. Z coraz większą trudnością przychodziło jej wstępować na wysokie piętra. Usiłowała pokryć to, ale nie mogła.
— Albomto ja taka stara, — mówiła śmiejąc się, a od bólu mimowoli brwi zsuwając.
Starą nie była istotnie, bo nie miała jeszcze spełna lat czterdziestu. Ale, raz, o szarej godzinie, przyznała mi się, że artrytyzm, nabyty w ostatnim roku domowego nauczycielstwa, coraz częściej i silniej ją napastuje. Wyznanie swe czyniła tak cicho, jak gdyby przez to zniżenie głos do zrozumienia mi dawała, iż jest to głęboka i mnie tylko powierzona tajemnica.
— Pokoik ten — dodała — jest bardzo milutki ale zimny w mrozy, a na wiosnę wilgotny. Zmieniać zaś mieszkanie... trudno!
Domyślam się, że trudność ta pochodziła z przyczyn częścią ekonomicznej, częścią uczu-