Strona:Omyłka.djvu/079

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— Fatalny dzień! — mówił pan burmistrz. — Ale jakoś nie upadamy na duchu.
— Wolałabym go nie doczekać, — odpowiedziała mama. — Chodzę, jak błędna, miejsca sobie znaleźć nie mogę. Zdaje mi się, że parę tych godzin to całe lata, i że nigdy się nie skończą.
— Tak i mnie — mruknął nauczyciel. — Zestarzał się człowiek, skoro, słysząc armaty, trwoży się, jak baba... Tfy!...
— Dziwna rzecz — odezwał się burmistrz, nadstawiając ucha. — Bitwa zbliża się.
— To źle! — rzekł nauczyciel.
Przybiegł kasjer, wołając:
— No, ja, panie prezydencie, wyjeżdżam z paniami... Tu może być awantura... Pocztmajster mówi, że zbliżają się...
— To pan jedź! — odparł gniewnie burmistrz. — Ja nie ruszę się z miasta...
— Ależ pan musi jechać z nami... Jedzie pani, panny...
— Żona i dzieci zostaną ze mną. Nie poto jestem burmistrzem, żebym w takiej chwili uciekał.
— Panie prezydencie...
— Nie zawracaj mi pan głowy! Panu wolno dbać o swoją skórę, boś wielki człowiek, ale ja...
Wyjrzałem. Pan burmistrz był czerwony i wywijał pięściami, aż mu czapka zsunęła się nabakier. Zato pan kasjer był bardzo mizerny, i zdawało mi się, że ma nogi cieńsze, niż zwykle.
Odgłosy wciąż zbliżały się, ale już byłem z niemi oswojony. Ogarnęło mnie uczucie, że trwają od początku świata, i że tak być powinno. Około drugiej