Przejdź do zawartości

Strona:Omyłka.djvu/065

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— Już idzie!... idzie!...
Zerwałem się od lekcji i wpadłem do kuchni, pytając:
— Co idzie?...
— Walek z miasta — odpowiedziała. — Ale cóżeś tak pobladł?...
— Nic, nic...
I wróciłem przekonany, że już coś idzie tutaj, na co wszyscy oczekiwali.
Któregoś dnia, w pierwszej połowie maja, zrobił się u nas ruch. Po południu przyszedł pan kasjer.
— Boję się, — mówił wzruszonym głosem do mamy — boję się, żeby u nas nie było jakiego głupstwa. Jedni z tej strony, drudzy z tamtej, a my — we środku... Może być źle...
I otrząsnął się, jak na mrozie.
— Cóż tam panu? — odparła mama. — Pan już jesteś oswojony, ale my... A jednak... przyjmiemy wszystko, co Bóg da.
— Nie myśli pani wyjechać? — spytał nagle. — Bo ja w razie czego...
— Dokąd?... Zostają inni, zostaniemy i my. Co nas ma spotkać, niech spotka na miejscu. Niewiadomo, czy uciekając przed imaginacją[1], nie trafilibyśmy na nieszczęście.
Pan kasjer pobladł.
— To prawda, to prawda — rzekł. — Ha, więc i ja zostanę.

Pożegnał mamę, lecz wrócił się ode drzwi.

  1. Imaginacja (z łać.) — wyobraźnia.