Strona:Omyłka.djvu/064

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— Aha!... — krzyknąłem — jest!...
Lecz była to tylko pierwsza mucha w tym roku, półsenna, wygłodzona.
Przyleciały skowronki i, pionowo wzbijając się nad polami, ogłaszały coś w swoim zdrobniałym języku, a potem nagle padały na ziemię, jak kamień, świegocąc zalęknione: «Już! już!» Przyleciały bociany i, zasiadłszy w gnieździe na topoli, po całych dniach opowiadały niesłychane historje, z niedowierzaniem kiwając głowami. Przeciągały obłoki, czasem pokłębione i śpieszące się kędyś, niekiedy poszarzane i jakby uciekające.
— Skąd one? Dokąd one? O czem rozpowiadają bociany? Czego lękają się skowronki? — pytałem, i paliła mnie ciekawość ujrzenia nieznanych rzeczy.
Nawet w domu nie miałem spokojności. Czasem wróbel siadał na gałęzi i pilnie przypatrywał się salonikowi; to znowu słońce wysyłało na wzwiady pęk światła, który ostrożnie zaglądał za piec, pod stolik, za kanapę, i wreszcie — cofał się drżący, aby za kilka dni powtórzyć swoje śledztwo.
— Czego oni chcą od nas? Czy to u nas ma coś być? — pytałem zatrwożony.
A wtem zegar stanął. Gdy pobiegłem zobaczyć, co mu jest, spostrzegłem obok na stoliku książkę do nabożeństwa, otwartą na słowach suplikacyj: «Święty Boże, święty mocny, święty a nieśmiertelny, zmiłuj się nad nami...»
Od tej pory wszystko mnie przerażało. Czekałem na coś nieznanego, a gdy raz niańka krzyknęła głośniej: