Strona:Omyłka.djvu/040

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

łem, nie mogąc opędzić się przed widmem starca, którego łagodne oczy patrzały na mnie z wyrzutem. Zdawało mi się, że widzę go, jak, wsunąwszy ręce w rękawy, przez pole, na którem znikła droga, idzie niepewnym krokiem, wygnany na śnieżycę. A ten jego towarzysz w łachmanach!...
W kilka godzin później, gdym zmówił pacierz i Zdrowaś Marja na intencję podróżnych, których zaskoczyła burza, zapytałem matki:
— Prawda, mamo, że, jeżeli podróżnych spotka zawieja, a oni modlą się, wtedy Bóg zsyła anioła, który im pokazuje drogę?
— Prawda, moje dziecko.
— Anioł idzie przed końmi, i one same trafiają do domu, bez furmana?
— Tak, moje dziecko.
— A gdyby ten stary człowiek zgubił drogę i modlił się, czy jemu Pan Bóg już nie zesłałby anioła?
— Bóg jest miłosierny, moje dziecko, i nad najlichszem stworzeniem rozciąga swoją opiekę.
Położyłem się spokojniejszy i już bez trwogi przysłuchiwałem się zgiełkowi burzy. Zdawało mi się, że Bóg tej nocy nie śpi, lecz schylony nad zawiejką, co czas jakiś odgarnia kłęby śnieżycy, patrząc, czy gdzie w polu nie błąka się podróżny, aby mu zesłać anioła. Byłem nawet pewny, że kiedy niekiedy nad szumem wichru, skrzypieniem drzew i klekotem wstrząsanych okiennic, słyszę potężny głos, mówiący:
— Wstawaj, anioł!...
Potem na chwilę robiła się cisza.