Strona:Omyłka.djvu/039

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— Nie znasz ty go, Walek, co on za jeden?... — szepnęła kucharka, ze wstrętem patrząc na nowego gościa.
— Co nie mam znać? Wszyscy wiedzą, że łapał psy w mieście — odparł półgłosem nasz parobek.
Stary człowiek począł w miejscu dreptać nogami, widocznie gotując się do odejścia. Potem, złożywszy ręce na piersiach, schylił głowę i rzekł:
— Pokornie dziękuję...
Przez chwilę czekał na odpowiedź, potem drugi raz schylił głowę i dodał stłumionym głosem:
— Niech będzie pochwalony Jezus Chrystus...
Nikt nie odpowiedział.
Stojąc za progiem, jeszcze raz obejrzał się i — zniknął w ciemnej sieni, a za nim jego chłopiec.
W kuchni było tak cicho, jakgdyby wszyscy wstrzymali oddech, ażeby odchodzący nie usłyszał ludzkiego głosu.
Gdy blask latarni wpadł przez okno pokoju, matka weszła do kuchni i, wskazując garnczek, z którego pił stary gość, rzekła do Walka:
— Wyrzuć to!
Chłop ostrożnie wyniósł garnczek na podwórze i cisnął nim tak, że skorupy zadźwięczały aż pod oborą.
Na ulicy jeszcze majaczyło, chwiejąc się, rudawe światło latarni. Mnie płacz ściskał za gardło, a wicher na dworze tak jęczał, tak zawodził, tak dobijał się do naszych okien, jakgdyby chciał coś powiedzieć, lecz — nie mogąc — rozlewał się w żałosnem wyciu. «Co się to dzieje, Boże!...» — myśla-