Strona:Omyłka.djvu/023

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— No, — rzekł, skończywszy, pan kasjer — teraz zaśpiewam państwu coś bardzo zakazanego.
— Bój się Boga, człowieku! — przerwał mu pan burmistrz — nie gub zacnej kobiety, która nas tak gościnnie przyjmuje...
I wskazał moją matkę.
— Ach! — odparła — niech robią, co chcą. Tyle naszego, że czasem piosenki wysłuchamy.
— Dobrze, że pani nic nie zrobią — mówił burmistrz — ale tu jest ksiądz proboszcz, urzędnik stanu cywilnego...
— Ja się tylko Boga boję — mruknął ksiądz.
— No, więc — ja jestem — burmistrz... a jeżeli mi się stanie co złego, kto będzie opiekował się mojemi dziećmi?...
— Niema strachu — rzekł proboszcz. — Nigdy zresztą nie widziałem, żeby ten tam... podsłuchiwał pod oknami.
— Nie potrzebuje chodzić pod oknami, bo jego dom stąd o trzy kroki — upierał się zmartwiony burmistrz.
— O wiorstę i dwieście sążni od poczty — wtrącił pocztmajster.
— Więc przynajmniej nie drzyj się pan, śpiewaj cicho — zwrócił się burmistrz do kasjera.
— Cóż znowu tatko mówi! — oburzyła się najstarsza córka. — Jak można taki piękny śpiew nazywać darciem się?...
— Już to pan prezydent kroi na naczelnika powiatu — wtrącił ironicznie pan kasjer. — Niema strachu, niema! Jeżeli kto, to ja powinienbym najpierw paść ofiarą...