— Nie bój się, nie takim on robił, co ich pogubił do śmierci. Niech Bóg broni każdego grzesznego?
— Ten stary?
— Jużci on.
— Ten, co mieszka w chałupce?
— Jużci tak.
— Za naszemi polami?
— A ino.
— On sam mieszka? — pytałem zaciekawiony.
— Któżby z nim mieszkał? Od takiego to i złodziej ucieka.
— Cóż on za jeden?
— A licho go wie, chorobę! Zdrajca i tyle. Tfu! w imię Ojca i Syna... — mruczała baba, spluwając. — Ma kogo spotkać nieszczęście, lepiej niech jego spotka. Mów pacierz, dziecko; już śniadanie gotowe.
Ukląkłem i, mówiąc pacierz, spluwałem za siebie, jak Łukaszowa, bo mi wciąż na myśl przychodził niedobry człowiek, z którym nawet złodzieje nie chcą mieszkać.
Poszedłem do śpiżarni ucałować ręce matki, a tymczasem Łukaszowa zaniosła mi do jadalnego pokoju sitny chleb[1] i talerz żurku[2], zatartego czosnkiem i zasypanego kaszą hreczaną. Zjadłem go z pośpiechem i zaraz pobiegłem na dziedziniec wystrugać pałasz z gonta. Nimem wyszukał deseczkę, nimem wyostrzył nóż i zatamował krew ze skale-