Strona:Obrazki galicyjskie.djvu/161

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

sobem, chociaż przez cały czas niebytności jego nikt nic nie słyszał w tym kurytarzu. W tym czasie cofnięto już straż wojskową z kurytarza, klucznik więc był sam pośród gołych ścian. Chwilę słuchał strasznego harczenia jak skamieniały, ale naraz strach śmiertelny ogarnął go, rzucił się ku drzwiom i wpadł do wartowni z rozdzierającym krzykiem:
— Pantałacha! Pantałacha!
W jednej chwili zerwali się wszyscy żołnierze i obskoczyli klucznika, który chwiał się na nogach i był blady jak trup.
— Co się stało? Co takiego? — dopytywano go chórem, ale Sporysz nie mógł ani słowa powiedzieć. Błędnem okiem zataczał dokoła, łamał ręce i poruszał ustami, z których żadnego głosu wydobyć nie mógł.
Straż wojskowa ruszyła na kurytarz — w celach panowała zupełna cisza. Klucznik, którego dwaj żołnierze prowadzili pod ręce, skinieniem głowy wskazał na kaźnię, z której uciekł Pantałacha; drżenie jego zdradzało, że ta kaźnia była powodem jego przestrachu. Wzięto od niego klucze, otworzono kaźnię, kapral i jeszcze trzej żołnierze weszli do jej wnętrza, przeszukali wszystko, zrewidowali do naga przelęknionego Prokopa, ale nic podejrzanego znaleść nie mogli.
Pozostawiono na kurytarzu posterunek wojskowy, a klucznika wzięto do wartowni i ułożono na gołych deskach tapczanu. Leżał niemy, z oczyma w słup i ciągle poruszał ustami, jak gdyby z kimś niewidomym prowadził niedosłyszalny dla ucha ludzkiego rozhowor. Nad ranem zasnął, ale sen to był niespokojny, gorączkowy. Co chwila rzucał się Sporysz, zgrzytał