Strona:Obrazki galicyjskie.djvu/141

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

potem łaził na okno, potem coś majstrował, potem krajał mój chleb, ale nie jadł, a potem... potem ja zasnąłem i nie słyszałem nic więcej.
— No, a nie mówił ci Pantałacha — zapytał Prokopa dozorca — co to za święty Mikołaj dał mu to kluczowe ziele?
— Co za święty Mikołaj? — powtórzył Prokop i wytrzeszczył oczy. — Święty Mikołaj, ten co w cerkwi na obrazie namalowany.
— No, a skąd on się wziął tutaj?
— Tego nie wiem.
— A kiedy on dał to Pantałasze?
— Jak go tam wybili, wtenczas mu dał.
— A więc mówił ci Pantałacha, jak on wyglądał?
— Nic nie mówił.
Rzecz jasna: od Prokopa trudno się było cokolwiek więcej dowiedzieć. Zaczęli więc dozorcy rewidować kaźnię, przetrząsać sienniki, zaglądać do każdej szparki, do każdej szczelinki, i rzeczywiście udało im się poznachodzić mnóstwo rozmaitych metalowych przedmiotów: blaszek, drutów, sztabek, kawałków miedzi i t. p., ale nic takiego, coby mogło naprowadzić na dalszy jaki ślad. Wszyscy od dawna wiedzieli, że Pantałacha nietylko w „laboratorni“ ślusarskiej pracuje, ale także w kaźni rozmaite wyrabia przedmioty, nigdy więc nie zabierano u niego przy rewizyach rzeczy drobnych i obojętnych, a więc i obecnie dozorcy nie zdziwili się, znalazłszy ich tyle w jego kryjówkach.
Zmęczywszy się bezpłodnem poszukiwaniem zabierali się już do wyjścia, gdy wtem Prokop, który przez cały czas rewizyi skulony i nieruchomy siedział