Strona:Obrazki galicyjskie.djvu/101

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

rozgniewały. Rzekł tylko, znowu utkwiwszy oczy w ziemię i z pewnym odcieniem smutku w głosie:
— Panie Sporysz! Wiem, że pan dobry człowiek, i że pan mi to z dobrego serca gadasz. Ale proszę pana, daj pan temu spokój! Wie pan, jakto u nas mówią: Nikt nie wie, gdzie drugiego but gniecie, i co z woza upadło, to przepadło. Najlepiej przestańmy o tem gadać.
— Jak chcesz! — rzekł Sporysz — Ale myślałem, że dziś, w taki ciężki dzień, zechcesz pomyśleć o sobie.
— Niby to ja nie myślę co dzień i co godzina! Niby to mi w tych przeklętych murach taki raj, że trzeba dopiero pięćdziesięciu kijów, bym pomyślał o sobie. Ej, panie Sporysz, niby to pan rozumny człowiek, a tego pan nie wiesz, że człowiek nie ucieka od kołacza, lecz od miecza.
— Wiem to, wiem — rzekł Sporysz — ale właśnie chciałbym, ażebyś nie potrzebował więcej od tego miecza uciekać.
— Ha, to już jak Bóg da! — odrzekł Pantałacha i zamilkł.
Przeszli kurytarz i wyszli na podwórze. Trzeba było przejść poprzek tego podwórza i wejść do przeciwległego, dużego i ponurego budynku, w którym mieściły się kaźnie aresztantów. Z daleka słychać już było w tym budynku szum i gwar półtory tysiąca ludzi znajdujących się w jego ścianach. Lecz ani klucznik, ani Pantałacha nie zważali na ten gwar, uszy ich od dawna do niego nawykły. Tylko wyszedłszy z ciemnego kurytarza na jasne, światłem słonecznem zalane po-