Strona:Obrazki galicyjskie.djvu/067

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

siedzieli, bo się boję, że przy tej zgryzocie wszyscy powaryujemy.
— E, Bóg z wami, panie Staromiejski, co wam też do głowy przychodzi. Niech nas wszystkich pan Bóg broni od tego! A teraz słuchajcie, co wam powiem. Ja tu przywołam pisarza, zrobimy kontrakt na tę sprzedaż, podpiszemy kontrakt przy świadkach u notaryusza i ja wam zaraz dam pieniądze.
— A to po co jeszcze pisać i notaryuszowi płacić? Chyba mi nie wierzysz na słowo?
— Ny, co tam, wierzysz, nie wierzysz, zawsze to lepiej być pewnym swego. A koszta wszystkie ja sam ponoszę, to już moja rzecz.
— Ha, jeżeli już tak chcesz, to niech i tak będzie!
Hawa wkrótce znalazł pokątnego pisarza, który tamże w szynku przesiadywał i za szklankę piwa napisał im kontrakt żądany. Dopóki on skrobał piórem po papierze, Hawa, kazawszy dać jeszcze szklankę piwa dla siebie i dla Staromiejskiego, omawiał z nim jeszcze jedną rzecz.
— A co do dalszego zarobku, to rzeczywiście nie wiem już, jak mam się brać do tej rzeczy — mówił Hawa. — Chyba wiecie co zrobimy? Plećcie wy z mego materyału.
— Cóż, dla nas to wszystko jedno.
— Ja wam za robotę od sztuki dam po osiem centów.
— Osiem centów, Hawo? To za mało.
— Mnie się zdaje, że nie za mało. Słuchajcie dalej. Co tygodnia zrobicie mi sztuk trzydzieście — to już musi być, czy będzie targ na czepce, czy nie.