Strona:Obrazki galicyjskie.djvu/066

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— Wiem to, wiem — rzekł Hawa — ale cóż ja mogę na to poradzić, kiedy teraz tego towaru nawet za połowę ceny nie sprzedam.
— No, ale przeczekasz trochę, to jeszcze z zyskiem sprzedasz.
Przeczakasz! — krzyknął oburzony Hawa. — Co to znaczy przeczekasz! A wam dobrze czekać? Czekajcie wy, kiedy wam tak dobrze! Wy myślicie, że ja pieniądze robię, żem bogacz, żem gospodarz na gruncie, to mogę czekać? Jak ja mogę czekać? Jeżeli dziś nie mam pieniędzy, to muszę z głodu zdychać i nikt mi nie dopomoże. Dla mnie czekanie — śmierć, jeszcze gorzej niż dla was!
— No, no, Hawo, nie gniewaj się — uspokajał go Staromiejski — ja to tak tylko powiedziałem, nie ze złego serca. No, niech już będzie po twojemu, co mam robić. Przecież nie mogę patrzeć własnemi oczyma na zgryzotę dzieci. Och, Hawo, gdybyś ty wiedział, jakie tam u nas piekło od tego czasu, kiedy nam koń padł! Serce się kraje. Dzieci płaczą, zięć chodzi jak waryat, omal że głową o ścianę nie bije, ani rozmowy, ani roboty żadnej w chałupie. Jeszcze jak byśmy kogo pochowali z pomiędzy siebie, to by tak ciężko nie było.
I dwie grube łzy zakręciły się w oczach Staromiejskiego. Hawa odwrócił się, żeby nie widzieć tych łez.
— Ny — rzekł po chwili, gdy się stary nieco uspokoił — więc jakże będzie z czepcami? Przystajecie na moją cenę?
— Co już mam robić — rzekł stary — niech i tak będzie. Tylko wiesz co, Hawo, nie zapominaj o nas nadal! Daj nam zarobek, żebyśmy daremnie nie