Przejdź do zawartości

Strona:Obrazki galicyjskie.djvu/064

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— Z nędzy, z głodu! Zima idzie, a u nas zarobku ani rusz.
— Dla czego? Przecież przy kolei teraz zarobki najlepsze, dobrze płacą.
— Co z tego, kiedy zięciowi jeden koń padł, a jednym koniem co zarobi?
— Jeden koń padł? O, to źle. Trzeba kupić drugiego.
Ba, kupić, a za co kupić? Cośmy mieli pieniędzy, tośmy wydali na nici, napletliśmy tych przeklętych czepców, i leżą ich całe kupy, a nikt kupować nie chce.
— A wyście chcieli sami sprzedawać? — żywo zapytał Hawa.
— Nosiłem i do Sambora i do Przemyśla i do Drohobycza, nigdzie nikt ani się nie patrzy. I co teraz robić, co począć, to i sam nie wiem.
— I ja nie wiem — rzekł Hawa — i moje czepce leżą.
— Widać, że nas Bóg opuścił całkowicie! — rzekł Staromiejski, uderzając się ręką o połę.
— Ny, nie mówcie tak, panie Staromiejski — rzekł poważnie Hawa — tak się nie godzi mówić. Wiecie co, chodźmy razem do szynku, wypijemy po szklance piwa, ogrzejemy się trochę, bo tu dyablo zimno i pogadamy, może się znajdzie dla was jaka rada.
Staromiejski chętnie podążył za Hawą. Promyk nadziei zajaśniał na jego pochmurnym horyzoncie.
— Wiecie co, panie Staromiejski — rzekł Hawa, gdy się trochę ogrzali i wypili po szklance piwa — dużo wy macie tych czepców gotowych?