zaczekamy, a tymczasem będziemy robić. Teraz przecież nigdzie na zarobek nie pójdziemy, a w domu darmo siedzieć, to grzech. A tak robiąc, przynajmniej nadzieję mieć będziemy, że nie darmo robimy.
Hawa wyszedł od Staromiejskich bardzo uradowany. Rzecz cała weszła na taką drogę, że koniec łatwo było przewidzieć.
Minęły dwa miesiące. Zdawało się, że Hawa zapomniał zupełnie o swych dawnych znajomych, nie odwidzał ich, ani żadnej im o sobie nie dawał wiadomości. Aż oto raz w poniedziałek, podczas strasznej pluty i szarugi spotkał na rynku drohobyckim Staromiejskiego. Stary był zabłocony, zbiedzony i wynędzniały, zgarbił się i postarzał o lat dziesięć. W ręce skostniałej od zimna trzymał swą laskę z dzwonkiem i na niej pęk czepców. Nikt jednak nie zwracał na niego uwagi, nikt się nie zbliżał i nie pytał nawet o cenę towaru.
— Jaksięmacie, panie Staromiejski! — zawołał Hawa, zbliżając się do niego.
— A, jak się masz, Hawo! — rzekł Staromiejski jakimś złamanym głosem.
— Ny, co tam u was słychać?
— Bieda, Hawo! Przyjdzie nam wszystkim na pniu umierać.
— Jak to umierać? Za co umierać? Po co na pniu?