Strona:Obrazki galicyjskie.djvu/040

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

ków. I rzeczywiście, dość mu było rzucić swem wprawnem okiem na dno potoka, by się przekonać, że raków w nim jest moc nieprzebrana. Chłopi nasi raków nie jedzą, więc oczywiście nikt ich tutaj nie łowił. Hawa omal że się nie rzucił na ziemię i nie ucałował brzegów błogosławionych, które uważał już za swoją domenę. Rozebrawszy się do koszuli i schowawszy odzież w krzaki, wszedł w wodę, przerzuciwszy worek przez plecy i spokojnie, systematycznie, z cicha tylko stękając, zaczął wsuwać rękę do jednej za drugą jamy, prawie z każdej wydobywając ogromnego raka, który napróżno rozwierał swe kleszcze, kiwał długimi wąsami i wysuwał swe na długich trzonkach umieszczone oczy, jak gdyby dziwił się, co to za nowy porządek nastał w potoku, gdzie od niepamiętnych czasów nikt raków nie zaczepiał. Nie minęła godzina, gdy Hawa miał już kopę. W ciągu drugiej godziny worek był pełny i ciężki, tak, że sznurek wgryzał mu się w ramię. Hawa czuł głód i znużenie: zessała go woda, zziąbł i poczuł wstręt do dalszego łowienia raków.
— E, na dziś dosyć! rzekł sam do siebie i wrócił ku swej odzieży, ciągnąc worek z rakami za sobą po wodzie. — Bogu dzięki, na początek to wcale nie źle! Licząc kopę tylko po dziesięć centów, będę miał za dzisiejszy dzień więcej, niż dwadzieścia centów, a to mi może wystarczyć na cały tydzień na życie! E, dobra nasza! — zawołał Hawa i zaczął podskakiwać na jednej nodze nad potokiem — nie wiem czy z radości, czy żeby się ogrzać po długiej kąpieli. Następnie wyłamał kij sękaty, umocował worek z rakami na jego końcu i wziąwszy kij na plecy, poszedł do Drohoby-