Strona:Obrazki galicyjskie.djvu/032

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— E, nie pytaj — mówię niby przelękniony, a tu już zły jestem, że Wojtek stoi jak słup i pyta jak najęty.
— Powiedzcie, nanaszku, powiedzcie, ja dalibóg nikomu nie pisnę słówkiem.
— A nie powiesz?
— Niech mię Bóg skarze, jeśli gębę otworzę.
— No — mówię szeptem, obzierając się w około — zabiłem żyda z pieniądzmi, a teraz wiozę do chaty, i zakopię pod węgłem.
— Jej! — krzyknie przestraszony Wojtek — a toż na co?
— Na szczęście, głupi Wojtku, żeby w chacie nie brakło nigdy grosza.
To powiedziawszy, ruszyłem dalej, a tu już miarkuję, że mój Wojtek aż trzęsie się z ciekawości. No — myślę sobie — zakpiłem ci z niego! Ale spojrzę z tyłu, a Wojtek śmiga chyłkiem pod płoty tuż tuż za mną. Biegnie, to niechaj sobie biegnie. A tu już i do chaty mi niedaleko — zajechałem, otworzyłem wrota od wygonu, potem otwarłem stodołę, zajechałem na tok, wyprzągłem szkapiska, a wóz zostawiam na toku. Obejrzałem się, a mój Wojtek przykucnął pod wrotami i wytrzeszczył ślepie, ciekawy, co dalej pocznę. Udaję, że go nie widzę. Zawiodłem konie do stajni, upiąłem, narzuciłem paszy, a sam poszedłem do chaty.
Powieczerzałem i ległem spać, jakby nic nie było. Nazajutrz skoro świt, ja do stodoły, zabieram się do skrzynki. Wziąłem chłopaka do pomocy. Przykładamy we dwóch, co do czego pasuje, próbujemy, ot i Bogu dzięki, wszystko nam poszło jak po maśle. Nie minęło