Strona:Obrazki galicyjskie.djvu/031

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

mień stuknie, tyle razy zakołysze się cały ten kram na wszystkie strony. W dodatku, jakby na złość, psy w naszej wsi — co chata, to pies — zasłyszawszy, że ktoś jedzie, gromadą wybiegły na drogę; ujadają bestye, aż ziemię gryzą z wściekłości, przeprowadzają mię z muzyką! Ale Bogu dzięki, na ulicy nie widać żywej duszy, nikt nie zapyta, co wiozę.
Lecz cóż, kiedy już licho zaweźmie się na ciebie, to i koniem go nie ominiesz. Przejeżdżam jak raz mimo kościoła, spojrzę, stoi ktoś wśród drogi i patrzy. Tfu, przepadnij maro! — pomyślałem sobie; przebrzydłe psiska zbudziły wartownika — zaraz pocznie rozpytywać. I zgadłem. Ledwieśmy się zrównali, a on do mnie:
— Czy to, wy nanaszku?[1].
Poznałem zaraz po głosie, że to głupi Wojtek, mego sąsiada synal. No, nie mieli kogo postawić na warcie i postawili głuptasia.
— A dyć-że ja — rzekne.
— A skądto jedziecie tak późno, żeście wszystkie psy pobudzili?
— Wielka szkoda — mówię — bo psy i ciebie biednego, jak widzę, zbudziły.
— Ba, toż pewnie! A mnie akuratnie śnić się zaczęło, że złodzieje kościół okradają; zerwę się tedy, aż to wy! I skądże jedziecie?
Co tu z głuptalem gadać? Alboż on będzie wiedział, jak i co? — Z Grajgóry — mówię mu.

— A co to takiego wieziecie?

  1. Nanaszko — chrzestny ojciec