Strona:Obrazki galicyjskie.djvu/022

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

nie wpaść niespodzianie w ręce żandarmów. Zbliżyliśmy się wreszcie do sioła — jeszcze tylko pół milki, nie więcej, a potem...
I ktoby się był spodziewał, że tutaj właśnie na moście, jak to powiadają, spotkamy się z biedą, która nas omijała w ciągu półrocznej prawie wędrówki.
A jednak tak się stało, a wszystkiemu złemu winien był nie kto inny, jak tylko Choma.
Drugi już dzień siedzieliśmy w oczeretach. Doszła nas bowiem była wiadomość, że żandarmi przebywają w naszem siole. Pod wieczór mówi do mnie Choma:
— Wiesz co Semenie, mnie boli noga, możebyś przemknął się do wsi, dowiedział się od dobrych ludzi, co słychać i przyniósł trocha strawy.
Przystałem z chęcią. Ledwie żem wyszedł z sitowia, spojrzę, aż tu żandarmi chodzą po polu. Jakem ich spostrzegł, odrętwiałem z przestrachu. Jezusie mój — nuż mię dojrzą! Ech, jak nie podkasam poły, jak nie puszczę się tam, skąd przyszedłem, umykam, ile mi sił starczy, ale niestety było już zapóźno; dojrzały mnie psiajuchy, puściły się za mną w pogoń. Pamiętam tylko, że było ich czterech. Którędy biegłem, nie przypominam sobie; pamiętam tylko, że zmoczony, obszarpany, skrwawiony upadłem koło Chomy, jak nieżywy. Choma pojął w okamgnieniu, co się stało.
— Wstawaj — krzyknął na mnie — skacz pod most!
Opodal ciągnął się szeroki most przez rzekę. Pod nim znajdowała się znana kryjówka. Dobywając ostatka sił, powstałem.
— A cóż się z tobą stanie?