Strona:Obrazki galicyjskie.djvu/021

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Nie odpowiedziałem ani słowa, trudno mi było ochłonąć po tem wszystkiem, co zaszło.
— Miły towarzyszu, a widzisz, że ja cię w przepaść nie pchnąłem — rzekł do mnie po cichu.
Spojrzałem teraz po raz pierwszy na Chomę. Cóż to? Przedemną stał żebrak obdarty, skulony.
— W imię Ojca i Syna, co się z tobą stało?
— To samo, co i z tobą! — odpowiedział.
— To, co i ze mną? Jak to rozumiesz?
— Spojrzno tylko w wodę na swoją urodę! — odpowiedział trzęsącym dziadowskim głosem. Opodal była szeroka kałuża, schyliłem się nad wodę. Tfy, przepadnij maro! gdybym nie wiedział, że ja jestem ja — tobym się nie poznał w chwili onej. Dziad i dziad, choć oczy wypatrz, a nie poznasz Semena. Poobwieszany torbami, z długą palicą w ręku, w pstrokatej czapce na głowie; nie inaczej wyglądał i Choma. Dlatego to kazał mi się nie tracąc czasu, położyć spać w dziadowskiej chacie. Aha, teraz rozumiem wszystko!
Tak więc, jak widzicie, uszliśmy tym razem biedy. Lecz czyż myślicie może, że się już na tem skończyło? Gdzie tam! Poszukiwania odbywały się dalej, chodziliśmy tędy i owędy, krążąc ciągle w okolicy nad Dniestrem. Aż tu naraz słyszymy, jak mówią ludzie:
— Rychło się skończy wasza bieda, żandarmi już coraz rzadsi w okolicy.
— Chwała ci panie — myślimy sobie, tym razem ujdzie nam na sucho. Teraz nic innego nie pozostaje, jak dostać się w jakikolwiek sposób do domu. Radź Chomo, prowadź Chomo! Choma prowadzi.
Wracaliśmy powoli manowcami — ostrożnie, żeby